Moja historia z chorobą onkologiczną zaczęła się w 2009 roku, kiedy dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia dowiedziałam się, że moja Mama choruje na nowotwór piersi. Kiedy choruje ktoś z naszej bliskiej rodziny my chorujemy razem z nim. Mimo, że ciało jest zdrowe, w naszej głowie i rodzinie zaczyna się proces, z którym mamy się zmierzyć a do którego nikt nas nie przygotował. Nic nie jest takie samo. Święta wyglądają inaczej, mama nie jest już tak uśmiechnięta, tato nie jest spokojny, w oczach siostry widać strach a w naszej głowie przelewa się milion myśli. Jak będzie wyglądało leczenie? Ile to będzie trwało? Czy ta choroba jest uleczalna? Czy Mama to przeżyje? Czy ja też nie zachoruję? I co teraz? Czy ja mogę żyć normalnie? Czy ja mogę przy niej płakać? Czy ja w ogóle powinnam płakać? Przecież wszyscy każą mi się trzymać i mówią, że będzie dobrze….
Mogłabym tu długo pisać o złożoności uczuć jakie odczuwa osoba, która patrzy na cierpienie kogoś bliskiego. Dziś jako psycholog widzę to wyraźniej, widzę paletę emocji i wiem, że to jest naturalne. Pamiętam złość, jaką odczuwałam, kiedy znajomi w pracy pytali: „a jak Mama?”. Słyszałam to czasem kilka razy dziennie od różnych, często nawet mało znanych mi osób. Nie potrafiłam sobie z tym radzić więc odpowiadałam na ich pytania za każdym razem od nowa wchodząc w te trudne emocje a potem szłam się wypłakać do toalety gdzie nikt nie patrzył. Uciekałam z miejsc publicznych w pracy by nikt nie pytał, nie odbierałam telefonów od znajomych by nikt nie pytał, po prostu wolałam, by nikt o nic nie pytał… Dziś wiem, że wszyscy chcieli dobrze, tylko w nieporadny sposób próbowali to okazać, wzbudzając we mnie złość. Bo ja chciałam też normalnie żyć, pracować, spotykać się z koleżankami, śmiać, miałam w końcu dwadzieścia kilka lat, nie chciałam stale opowiadać o chorobie, szpitalu i leczeniu. Pamiętam jak jednego razu nie wytrzymałam i na kolejne zapytanie „a jak Mama?” odpowiedziałam „Mama?? Świetnie!!! Umiera, dziękuję!”
Ja to pytanie nadal czasem słyszę w głowie bo wryło się w jak szrama dlatego, że za każdym razem zadane wywoływało bardzo silne emocje, kodując moje ciało i umysł. A to co było we mnie ukryte słysząc to niepozorne pytanie życzliwych mi osób to była moja bezradność, że nie potrafię jej pomóc i moja złość na Boga i los, że nie mogę odpowiedzieć jest lepiej, zdrowieje.
Do dziś mam w głowie moment, kiedy czekałam z rodzicami w korytarzu pełnym ludzi w Szpitalu na Hirszfelda we Wrocławiu. Mama miała dostać wyniki badań i kolejny plan leczenia. Byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży. Emocje, jakie pamiętam to strach, smutek, bezradność i złość. Nie płakałam nigdy w miejscach publicznych, nie płakałam też przy rodzinie ale wtedy jedyne o czym myślałam to rozpłakać się tak mocno, że będzie mnie słychać w całym szpitalu. Ale przecież nie mogłam, „musiałam” być silna. Nie chciałam martwić rodziców bo oni sami ledwo się trzymali. Marzyłam o tym by ktoś obcy, najlepiej psycholog porozmawiał ze mną o tym, co czuję, bym mogła to z siebie wyrzucić. Wtedy to przyszła do mnie pierwsza myśl, że ja tu kiedyś wrócę tylko w innej roli, być może jako psycholog by móc wesprzeć takie osoby jak ja w tamtym czasie.
Mama leczyła się niecałe 4 lata. W Dzień Babci 21.01.2013 roku wróciłam ze szpitala z moim 3 dniowym synkiem na rękach, cieszyła się z wnuka w tak znaczącym dla nas wszystkich dniu. Po miesiącu odeszła.
Poszłam na psychologię, widziałam w tym sens, chciałam być wsparciem dla innych. Przez kilka lat jednak nie potrafiłam przejechać nawet samochodem obok szpitala bo emocje tego miejsca były dla mnie zbyt ciężkie. Wtedy niespodziewanie znalazłam na słupie ogłoszenie, że szukają wolontariuszy, poczułam, że chcę spróbować.
Zapisałam się na wolontariat do Fundacji „Dobrze, że jesteś”, wspierającej osoby leczące się onkologicznie w szpitalu. Jednak 3 lata zajęło mi dojrzewanie do tego by pójść na oddział. Ostatecznie trafiłam do szpitala, w którym leczyła się Mama a może i tam właśnie chciałam trafić by coś sobie udowodnić. Znajomi mówili, że zwariowałam, że to wywoła we mnie te wszystkie przykre emocje.
Pierwsza wizyta na oddziale i przeszłam przez korytarz pełen ludzi czekających na wyniki. W oczach wyobraźni zobaczyłam tam siebie, tamtą sprzed ponad 10ciu lat, siedzącą obok rodziców. Moje wnętrze nieoczekiwanie wypełniło się spokojem. Świadomość, że mogę być dla kogoś wsparciem z napisem na plecach „Wolontariusz” dało mi siłę i zwyciężyło nad emocjami smutku.
Dziś wiem, że kiedy pojawia się choroba, nasza czy naszych bliskich, jest wiele sposobów radzenia sobie z tym trudnym dla nas momentem w życiu.
Dziś wiem, że:
- nie musimy być wtedy sami
- możemy decydować z kim chcemy o tym rozmawiać
- mamy prawo nie chcieć o tym rozmawiać
- mamy prawo do trudnych emocji
- mamy prawo płakać
- mamy prawo się uśmiechać
- mamy prawo normalnie żyć
- mamy prawo do żałoby ale nie tylko po stracie kogoś ale też po stracie zdrowia czy też życia przed chorobą
- mamy prawo mieć nadzieję, zawsze, nawet w najcięższych przypadkach, jesli nam to pomaga
Dziś wchodzę na ten sam oddział do tego samego szpitala ale w innej roli. Dziś chcę być dla innych osobą do której mogą powiedzieć, że im ciężko, że nie dają sobie rady z chorobą. Nie oszukujmy się rak to nie zabawa. Każdy kto to przeżył u siebie lub bliskiej osoby to wie jak podły w skutkach może być. Dziś też biorę udział w różnych inicjatywach, szerzących wiedzę na temat choroby onkologicznej oraz sposobów radzenia sobie na poziomie emocjonalnym osób chorych oraz ich rodzin. To mi pomaga, ja pomagam innym i w ten sposób nasze siły się jednoczą.
W lutym, w Światowy Dzień walki z rakiem w Krakowie odbyła się piękna inicjatywa Stowarzyszenia Unicorn, http://www.unicorn.org.pl podczas której spotkało się dużo osób z kręgu onkologii. Pacjenci, psychologowie, lekarze w jednym miejscu mogli podzielić się doświadczeniami z różnych perspektyw podczas leczenia.
Każdy na swój sposób radzi sobie z chorobą czy śmiercią bliskiej osoby. Ja zobaczyłam w tym sens. Gdyby nie choroba i śmierć Mamy pewnie nie byłoby mnie dziś na oddziale jako wolontariusz. Być może nie zostałabym psychologiem. Być może nie zadziałyby się inne rzeczy, które wydarzyły się po jej śmierci. Pewnie nie założyłabym też agencji pracy, nie pojechałabym do stanów.
Wierzę, że gdziekolwiek teraz jest to zawsze mi pomaga, daje siłę, którą z kolei ja chcę przekazywać innym.